Surowy klimat "surowych" ludzi
Na zdjęciu: poranek w Cisnej. Zimne powietrze idzie ku górze; źródło: archiwum autora;
Był początek września. A temperatura w nocy spadła poniżej zera stopni Celsjusza. Ale nie tylko klimat w Bieszczadach był "surowy"...
Miejscowa ludność również na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie "nieprzychylnych". Na twarzach rzadko gościły uśmiechy, a jeśli już to przynajmniej szczere. Jakże odmienni są tamtejsi ludzie od mieszkańców innych regionów Polski, np. Wielkopolski. U nas wszyscy "zadowoleni", pokazują uśmiechnięte twarze - zwłaszcza na portalach społecznościowych (był to jeden z powodów likwidacji przeze mnie FB...). "Szczęście" normalnie aż się wylewa, do porzygu. Ja sam rzadko się uśmiecham, bo moje życie nie dało mi zbyt wielu powodów do radości i byłbym chyba hipokrytą chodząc z "przyklejonym" bananem do mordy. Dużo więc bardziej pasowali mi Bieszczadnicy, gdzie wtapiałem się w tłum (zresztą część myślała, że jestem albo "miejscowy", albo przyjechałem tam mieszkać).
Ale za tą "surową" miną kryły się w większości dobre serca (jakże odmienne od żyjących na pokaz i robiących wszystko dla "fejmu" Wielkopolan). Ludzie pomagali sobie nawzajem, a gdy wyczuli, że i Ty jesteś w porządku, to "serce na dłoni" dawali też Tobie. Oczywiście być w "porządku" w ich mniemaniu znaczyło przestrzegać ich zasad. Do dziś nie mogę zapomnieć, gdy właścicielka domu, w którym spałem, bez "ogródek" wyzwała turystów, bo... zakłócali ciszę nocną pijackimi bełkotami. Na kartce, przy wejściu było, że od godz. 22 ma być cisza i już. Jej dom, jej zasady. Swoje zasady mieli też inni. Dla przykładu w Cisnej często przebywał chłopak, którego nawet... nie wpuszczano do sklepów. Jako "zawodowy" złodziej podpadł "miejscowym", złamał odgórnie przyjęte normy - prawdopodobnie okradał też swoich. Był więc wyrzucony na margines życia społecznego i to dosłownie. Pozostali "ubodzy" mogli liczyć na pomoc "sąsiedzką", on - nie...
Niestety, kapitalizm zaczął też oddziaływać i tam. Jeszcze kilka lat temu właściciele sklepów swój towar sprzedawali "miejscowym" taniej. Teraz, przy obecnych wysokich cenach, na większe zakupy część udawała się do Leska, bo na "rabat" nie mogą już liczyć. Także i w knajpach nie było już miejsc wydzielonych dla "tutejszych", jak niegdyś bywało. W części restauracji oszczędzano na jedzeniu, a wiele produktów, które można było kupić jako "miejscowe" były robione jak najtańszym kosztem. Niemniej spotkałem się z wieloma objawami życzliwości. Myślę, że w ciągu tygodnia było ich więcej niż w Grodzisku... przez cały rok. Dla przykładu mąż właścicielki mieszkania namawiał mnie abym został, zaproponował nawet wspólną "biesiadę" z "proziakami" (tamtejszy przysmak) i bimbrem w tle. Na "wypale" zapłacono mi za "pracę" w załadunku retort, mimo że nie wymagałem tego od tam pracujących (chciałem po prostu poznać proces wypalania). Chciano żebym... został (a nie spier****ł jak w Grodzisku) i pracował wraz z nimi!
Podsumowując - polubiłem tę ich "surową" powierzchowność. I oni chyba też bardziej mnie szanowali niż pozostałych "turystów", co to ciężkiej pracy w życiu nie doświadczyli, a na ośrodkach piją do nieprzytomności. Z pewnością w Bieszczady jeszcze wrócę. Do surowego klimatu i "surowych" ludzi...